Asset Publisher
Rekordowy karp
Prezentujemy Państwu felieton aktualnego rekordzisty złapanego okazu z Jeziora Łąckiego Dużego - Roberta Fulary. Mamy nadzieję, że rozbudzi Państwa zapał do wędkowania oraz przybliży etykę połowu.
Pewnego majowego dnia postanowiłem wreszcie wbić podpórkę w brzeg tego magicznego, 60-cio hektarowego jeziora. Zmierzyłem się z tajemnicami tego jeszcze nieobnażonego i nieskażonego przez karpiowy splendor akwenu. Wiedziałem, że stoję na niebezpiecznej ścieżce - na cienkiej granicy rezerwatu. Wiem doskonale co skrywa ten piękny, momentami ponury, stary las z wiekowymi pomnikami przyrody i dziką zwierzyną. Tu rozgrywały się sceny z filmu Jerzego Hofmana "Ogniem i Mieczem": pojedynek Wołodyjowskiego i Bohuna na brzegu jeziora z pałacową kaplicą z 1873 roku w tle oraz słynna scena kąpieli Izabeli Scorupco. Pośród lasu znajduje się owiane tajemnicą szerokie, niedostępne lustro jeziora, które słynie z opowieści o żyjących w nim ogromnych stworzeniach niczym legendy o potworach z Loch Ness. Jezioro nosi nazwę Łąckie Duże i wraz z leśną krainą jest pod opieką Nadleśnictwa Łąck. Zbiornik ma wiekową historię z nagromadzonymi osadami miękkiego mułu. To tykająca bomba ekologiczna wymagająca rozważnego użytkowania, wskutek czego zarządca prowadzi rozważną gospodarkę zarybieniową uwzględniając czynniki naturalne i organiczne zasoby zbiornika. Niestety wiąże sie z tym szereg ograniczeń i zakazów mocno zawężając możliwości potencjalnego wędkarza. Z informacji od strażników leśnych wiem, że ideą łowiska jest zachowanie zbliżonej do naturalnej formy zbiornika oraz ostoi spokoju dla wszelkiej fauny i flory. Wędkarz a tym bardziej łowca karpi nastawiony na bezwzględną eksploatację nie zagrzeje tu miejsca. Utrudnieniem w efektywnym wędkowaniu jest całkowity zakaz łowienia w nocy oraz używania środków pływających. Jedyne co może pływać po powierzchni jeziora to ptactwo. Ptaków nie widać jednak na otwartej wodzie, ponieważ bytują ukryte w okolicach brzegów i trzcin zdradzając swą obecność różnego rodzaju nawoływaniem.
W wodzie uchowały się ogromne sumy, które dziesiątkowały populacje kaczek, łysek i innego wodnego ptactwa. Właśnie na tym akwenie po nietypowym braniu doświadczyłem i bezwzględnego i brutalnego z nimi kontaktu. Straciłem wówczas cały nawój mocnej żyłki ze szpuli dużego, mocnego karpiowego kołowrotka. Cóż na granicy rezerwatu nie ma lekko - stara trudna niedostępna woda i tętniące w niej życie.
Ruszyłem zabierając ze sobą ponad 100 kg gratów oraz wędziska, które włożyłem na wózek i przemierzałem za każdym razem 628 metrów, wg GPS, do wytypowanego miejsca.
Transport bagaży, ekwipunku i sprzętu w tym odosobnionym miejscu wymagał dopracowania niezbędnej techniki przemieszczania. Mimo wszystko cały trud ekstremalnej przeprawy i zmagań w terenie rekompensowała cisza. Leśną aurę i urokliwe widoki na miejscu jak również wizję nieprzewidzianej przygody i obraz wielkiego karpia niczym potwora z jeziora ,,Loch Ness" witałem z chłopięcą radością. Do dyspozycji miałem tylko niewielki skrawek przestrzeni między drzewami, gdzie mogłem wcisnąć moje małe brolly. Nie miałem możliwości montażu podłogi nad czym jednak nie ubolewam, bo podstawa to czuć matkę ziemię.
Moj fish point stanowił skrawek zarośniętej dawnej plaży z wąskim pasem między trzcinami skąd łowiłem na znacznej odległości w środkowej części wschodniej zatoki. Centrum łowiska podnieciłem wcześniej ziarnami, a na deser dodałem sprawdzony doskonały PREDATOR15 Carplife. Łowisko tradycyjnie podzieliłem taktycznie na dwie strefy uwzględniając populacje małych karpi. Tuż obok, oddalony o kilka metrów umieściłem większy rozmiar -PREDATOR24.
O wyborze miejsca łowiska zdecydował szereg niesprzyjających okoliczności: trudności logistyczne, organizacyjne, porośnięta linia brzegowa oraz opory mentalne. Nie chciałem również blokować wędkarzom pomostów lecz w spokoju i równowadze kontemplować przygodę. Aktualnie i w przeszłości w filozofii mojej pasji tropienia i poszukiwania okazów podstawę stanowi kontakt z przyrodą, fascynacja i odkrywanie nowych miejsc i łowisk. Każde wyzwanie, stopień trudności jaki stawia mi natura, dogłębnie karmi moją wyobraźnię. W harmonii z otoczeniem zepchnąłem patologiczne ciśnienie na cyfry i kilogramy na dalszy plan. Rewir, który obławiałem to środkowa cześć zatoki o niewielkiej cyrkulacji, mocno zamulona pokryta warstwą zgniłej roślinności. Wiedziałem, że decydującym czynnikiem na jakiekolwiek pierwsze branie będą miały wiatr i deszcz .
Pewnego czerwcowego dnia zaczęło tak mocno wiać, że trzciny kładły się jak zborze odsłaniając pejzaż zachodniej strony jeziora. Ciepłe południe. Wiało coraz mocniej. Raczyłem się smakiem gorzkiego piwa, gdy nieoczekiwanie z zamyślenia wyrywał mnie dźwięk sygnalizatora. Przygięcie i krótki odjazd. Jednak wędka szybko się wyprostowała! Stanąłem zdezorientowany. Za chwilę podobna sytuacja - na drugim kiju znowu szybki odjazd i nic. W jakimś stopniu potwierdziła się skuteczność przyponu dedykowanego na większe okazy. Dopiero za którymś razem złapałem kontakt - coś walczy i stawia wyraźny opór. Hol z brzegu po pas wodzie to zupełnie inna bajka - rybę oceniłem na 7 kg. Po walce w podbieraku ujrzałem ślicznego około 4 kg pełnołuskiego karpia. Wieczorem fale zgasły. Zwinąłem zestawy z dziwną radością położyłem się na mą "przytulną" leżankę. To była jedna z nielicznych nocy gdy tak po prostu mogłem w ciszy rezerwatu przymknąć oko leżąc na gołej ziemi bez obawy, że dźwięk sygnalizatora wyrwie mnie ze błogiego snu i rutynowego lenistwa. Koleiny dzień i podobnie pierwsze popikiwania rozpoczęły serie pociągnięć szarpanych brań. Celowo donęciłem centralą część łowiska, zestawy zaś wyniosłem na oddalone znęcone dodatkowe punkty. Około 13-tej zerwał się silny, potęgujący wiatr, skrajna wędka powoli i dramatycznie mocno zaczęła się naginać. Mocno skręcony hamulec puścił, a jakaś siła pędziła w głąb jeziora bezwzględnie zabierając dziesiątki metrów żyłki. Z trenowaną akrobacją szybko założyłem spodniobuty, chwyciłem za kij i próbowałem hamować to coś...Walczył z dużą siłą. Dopiero po czasie, powoli, metr po metrze udało mi się zmniejszyć dystans. By nie stracić silnej ryby musiałem brodzić wzdłuż trzcin kilkadziesiąt metrów to w jedną, to w drogą stronę. Walka prawie po pachy w wodzie z uniesioną wędką nad lustrem wody to inne niesamowite doznanie. Emocje po holu uwieńczył widok masywnego 15kg lustrzenia. Mienił sie okazały, dostojny, na tle świeżo zielonych trzcin wystraszony, nieświadomy swojego dalszego istnienia. Jeszcze do niedawana jego życie mogło kończyć się właśnie z tą chwilą. Przetrwał w czasy bezwzględnych rybaków i kłusowników. To zawodnik wagi średniej, który przegrał pojedynek skuszony kulką o nucie leśnego owocu Carplife. Tym razem stanął oko w oko tylko z pasjonatem jego dostojnego królewskiego majestatu. Na szczęście dobrze prosperujące Nadleśnictwo z nowocześnie myślącymi ludźmi wprowadziło dolny i górny wymiar ochronny zamieszczony w regulaminie połowu. Pechowiec wrócił do wody.
Kolejne wyprawy przyniosły serie brań małych karpi, koniec końców dające niesamowicie waleczne dwucyfrowe 12-to i13-to kilogramowe zdrowe lustrzenie. Warunki po i przed braniami nie rozpieszczały. Ulewy, wiatr i inne ekstremalne sytuacje potęgowały wrażenia z wypraw. Niektóre widowiskowe zjawiska żerującego karpia w napięciu wstrzymywały mi oddech po czym znikały jak mgła na wietrze. W lipcu brania nagle ustały warunki zmieniły się kompletnie. Upały nawet do 34 stopni. Bezwietrzne dni i brak tlenu uświadomiły mi jak nie dużo brakuje do katastrofy przyduchy letniej. Aktywacja gazów przydennych spowodowała, że dalsze nęcenie nie miało sensu. Jak się z czasem okazało łowisko jest trudne i kapryśne - wymaga ciągłej analizy różnorodnych czynników. Jakakolwiek zmiana warunków wpływa na aktywność ryb w zbiorniku.
Na pole walki wróciłem na początku sierpnia. Deszcze i gwałtowne burze unormowały sytuacje. Tuż po zmroku nocne potężne spławy wręcz detonacje wystawiały moje zmysły do granic wytrzymałości gdy w nocy moje zestawy zamiast w wodzie dyndały na brzegu z hakami zaczepionymi za przelotki. W zanęconym łowisku przetaczały się grzbiety i cielska dużych karpi. Dewiacje mojego umysłu skutecznie powstrzymywała poprawność i świadomość odebrania licencji czy bezwzględnych mandatów za niedozwolone łowienie w nocy. Mój licznik efektywności kodował, że tracę kolejne okazy, które pod presją przestawiły się na żer nocny. Południami wiało słabo, a w nocy ochłodzenie sprzyjało aktywności pokarmowej. Ciekawym zjawiskiem były potężne spławy, które następowały tuż po zwinięciu zestawu i zapadnięciu zmroku. Ściągany zestaw poruszając drobinki mułu i zanęt dawał sygnał pobudzając ryby do żeru. Pomiędzy zwijaniem zestawów zaczerpnąłem łyk gorącej, świeżo zaparzonej herbaty. Po kilku minutach rozległ się dźwięk, piknięcie z sygnalizatora, który po chwili wył rozpędzony. O dziwo ożyła wędka z nieuzbrojonym markerem - znacznikiem łowiska. Ryba parła i potwornie naciągała ograniczoną żyłkę zapiętą za klips szpuli kołowrotka markera. Widok fascynujący i dramatyczny zarazem - oba kije przerażająco wygięte. Niestety w takiej sytuacji z reguły coś musi ustąpić - najczęściej słaby element. Po chwili luz tracę kontakt, koniec! To był smok - czułem siłę. Nie dał mi szans i odpłynął w na nadciągających ciemnościach z moim nadwyrężonym ego. Widok poplątanych zestawów nie pozostawił złudzeń - trzeba ciąć i przezbroić na kolejny dzień. W tygodniu zmieniłem taktykę - nęciłem rano, a w weekend miałem wrócić na pole walki.
Wreszcie nadszedł 16 sierpnia 2014 roku. Około południa zaczął wiać potężny wiatr. Na horyzoncie zrobiło się czarno - nadciągała potężna burza. Około godziny 14-tej nad jeziorem Łąckim zawisły ciemne, ponure, burzowe chmury. Dialog przez telefon z kolegą przerwały piknięcia, a potem potężne branie. Wskoczyłem w spodniobuty, bo po mocnym nagięciu wędki zorientowałem się, że to coś konkretnego. Jest siła jest moc kij wygięty w parabolę obwieszcza wagę ciężką. Dramaturgii spektaklu dodawał pałac w tle przypominając o historii i nieobliczalności jeziora.
Przez chwilę poczułem się jak rycerz XXI wieku uzbrojony w doskonałe narzędzia walki. Trzymałem i kontrolowałem ciężar na dystansie nie odmawiając sobie czerpania z tego pewnego rodzaju przyjemności. Masa przesuwała się to raz w jedną to w drugą stronę prezentując siłę godną wojownika pałacowego jeziora. Ryba co chwile sprawdzała wytrzymałość mojego oręża. Ztrudem brodząc hamowałem potężne odjazdy. Czas powoli przechylał szale na moją stronę. Udało mi się wreszcie podciągnąć i zmniejszyć dystans do kilku metrów. Kołowrotek podtopiony, żyłka cięła lustro wody, wędka mocno wygięta pod ciężarem okazu. Wreszcie się pokazał! Wcisnąłem podbierak pod masywne cielsko ryby. Widziałem jak z impetem wbiła się w dno siatki jednak to już koniec pojedynku - tym razem wygrałem. Następnie nastąpiła sesja zdjęciowa i ważenie ryby. Osiągnęła około 19,4 kg, a więc ustanowiłem rekord tej wody. Wielki karp swym majestatem i wdziękiem zyskał sympatię dzieci kolegi. Pokryty grubym aksamitnym płaszczem z oznakami konfrontacji przetrwał boje i czas. Potwór z ,,Loch Ness,, okazał się niegroźną pięknością, więc to ja pozostanę w tej opowieści szczęśliwą bestią. Odpłynął by rosnąć i pływać dzieląc z innymi mieszkańcami tą wiekową wodną krainę.
Ten okaz to dobry znak bo opowieści o zabijanych, a nawet wywożonych niezgodnie z prawem rybach nie napawają optymizmem. Wprowadzone w roku 2014 ograniczenia i konsekwentne postawy strażników wyeliminują z czasem negatywną cześć społeczeństwa z tej pięknej łąckiej krainy. Człowiek mądry powinien czerpać z jej dóbr przyrody poprzez doznania na poziomie emocjonalnym a nie komercyjno-inwazyjnym. Liczba zezwoleń jest regulowana w zależności od warunków i sytuacji na jeziorze utrzymując narastającą ekspansję człowieka w równowadze w harmonii z przyrodą. Postępowanie określa regulamin łowiska a także etyczna postawa. Granicą rezerwatu nieoficjalnie jest ścieżka biegnąca wokół jeziora. Tu stykają się dwa społeczeństwa zwierząt i ludzi szukających kontaktu z przyrodą. Tu znajdzie spokój i ciszę istota szanująca znaczenie i dobra przyrody. Moja przygoda dobiegła końca, może kiedyś jeszcze dostąpię jej uroków i spotkam znowu jej wielkich mieszkańców. Nazwanymi imionami jej opiekunów królewskie okazy nadal będą przemierzały otchłań tej mało dostępnej wodnej krainy.